Dziś zapraszam na krótki wpis prezentujący mój wczorajszy rossmannowski łup. Mowa o morelowym lakierze do paznokci Rimmel Salon PRO nr 705 reggae splash.
Na punkcie lakierów mam niemałego bzika. Wygląda to tak, że nie potrafię nie wyjść z drogerii bez przynajmniej jednej sztuki. Rzadko jednak jestem w pełni usatysfakcjonowana. Tym razem było inaczej- lakier Rimmel w odcieniu Reggae Splash ma w sobie coś wyjątkowego. Obawiam się jednak, że dostrzeżenie tego na moich mocno zmęczonych paznokciach może być nieco utrudnione.
Kolor mnie oczarował. To piękna morela - ani zbyt chłodna, ani zbyt ciepła, taka akurat:)
Mam już jeden lakier z tej serii (od przyjaciółki;)) i jego formuła bardzo mi odpowiada. Mimo dużego pędzelka, lakier można nałożyć precyzyjnie. Kryje przy drugiej warstwie, schnie w normalnym tempie. Trwałość podejrzewam, że będzie znaczna. Kupiłam go w promocji za ok. 13 zł (jego cena z przed obniżki to ponad 18 zł). Butla mieści aż 12 ml lakieru.
Na zdjęciu lakier pokryty jest top coatem od Kobo, który w moim odczuciu dodatkowo wydłuża czas schnięcia całości... ale o nim innym razem.
Wiem już, że będzie to zadecydowanie jeden z moich ulubieńców:)
Pozdrawiam, di!
flow
wtorek, 4 czerwca 2013
poniedziałek, 13 maja 2013
Kozieradka czyli jak zagęścić czuprynę i uspokoić cerę
Kozieradka to moje największe odkrycie
ostatnich miesięcy. Mimo że informacje na temat cudownych
właściwościach tego ziółka obiegły blogosferę już jakiś czas
temu, nie mogłabym nie wtrącić swoich trzech groszy. Zapraszam na
moją relację z ponad trzymiesięcznego jej stosowania:)
Kozieradkę
wcieram w skórę głowy
po (prawie) każdym myciu, a także czasami zdarza mi się
stosować ją do tonizowania skóry twarzy (mniej regularnie).
Efekty jakie osiągnęłam zawzięcie
wcierając kozieradkę w skórę głowy są krzepiące: pojawiła się
ogromna ilość bejbików (dla niewtajemniczonych: nowych włosów).
Zagęszczenie czupryny jest na tyle widoczne, że zwróciło uwagę
przyjaciółki, która twierdzi, że nie widać mi już prawie
przedziałka:). Swoją przygodę z kozieradką zaczęłam w
krytycznym dla moich włosów momencie, kiedy leciały mi z głowy na
potęgę, a spadek objętości włosów był już mocno wyczuwalny. Z
pomocą przyszła właśnie kozieradka. W tempie błyskawicznym
rozprawiła się z problemem- w ciągu około dwóch tygodni od
zaczęcia kuracji włosy przestały wypadać.
Jedyną zaobserwowaną wadą tego
specyfiku jest jego zapach, który (nie okłamujmy się) nie należy
do najprzyjemniejszych. I to nie tylko moja opinia, zdecydowana
większość osób mających do czynienia z kozieradką skarży się
na jej specyficzny smrodek.
Jest na to sposób- przygotowywanie
każdej porcji bezpośrednio przed aplikacją, lub trzymanie jej w
lodówce. Z moich obserwacji wynika, że smrodek zazwyczaj wychodzi
na drugi dzień, dotyczy to porcji trzymanych poza lodówką, mimo
ich uprzedniego zakonserwowania. Efekty są jednak na tyle
spektakularne, że kwestia zapachu schodzi na dalszy tor.
Dodatkowo na korzyść kozieradki
przemawia jej cena. Swoją kupuję w sklepie zielarskim i płacę za
nią ok 2,5 zł. Opakowanie 50 g starcza na kilka kubków wcierki.
Kozieradka ma postać drobno zmielonego żółtego proszku.
Płyn z kozieradki nakładam na skórę
głowy pipetką - ten sposób aplikacji jest moim zdaniem
najwygodniejszy. Nie zauważyłam wpływu na przetłuszczanie się
skóry głowy.
Przygotowanie wcierki również nie
sprawia kłopotów:
Do kubka wsypujemy jedną łyżkę
stołową kozieradki, zalewamy wrzącą wodą, mieszamy.
Zaparzamy pod przykryciem 15/30 min.
Po tym czasie płyn ostrożnie
przelewamy do odpowiedniego pojemniczka (ważne żeby nie mieszać po
zaparzeniu- nasionka opadają na dno)
Ja jeszcze dodatkowo konserwuję całość
FEOGiem. Jeśli tego nie zrobimy trzymajmy nasz specyfik w lodówce.
Kozieradkę w takiej postaci można
także traktować jak tonik i przecierać nią twarz.
Moja cera bardzo dobrze na nią
reaguje- jest wyraźnie uspokojona, a pory są ściągnięte. Wiem,
że wiele dziewczyn z powodzeniem stosuje ją na trądzik. Cery
problematyczne powinny spróbować.
Używacie kozieradki? Jeśli tak, jakie
są u Was efekty? Możecie polecić inne sprawdzone wcierki?
Pozdrawiam, di!
środa, 1 maja 2013
Kremy od Sylveco
Witajcie!
Po dłuższej nieobecności wracam do
Was z recenzją dwóch kremów do twarzy, głośnej ostatnio w
blogosferze, marki Sylveco.
Bohaterami dzisiejszej notki są:
- lekki krem brzozowy
- lekki krem nagietkowy
Opakowanie: higieniczne z pompką
mieszczą 50 ml kremu
Dostępność: głównie sklepy
internetowe; na stronie Sylveco znajdziemy adresy sklepów
stacjonarnych posiadające kosmetyki tej marki
Cena:
ok. 25 zł/sztuka
Składy: naturalne, bogate w
oleje i ekstrakty
Składy
kosmetyków znajdziecie na oficjalnej stronie. Są przetłumaczone na
polski, a każdy składnik ma odnośnik do słowniczka.
Bardzo
duże ułatwienie. Widać,
że marka nie ma nic do ukrycia:)
Oba przeznaczone są do stosowania na
dzień, ale mają także swoje bardziej treściwe odpowiedniki na
noc.
Swoją przygodę z tą marką
rozpoczęłam kilka miesięcy temu od kremu brzozowego.
Krem dedykowany jest przede wszystkim
skórze suchej, ja jednak poleciłabym ją raczej tym tłuściejszym.
Powód? Krem wchłania się do matu- osobiście wolę te, które
pozostawiają cienką warstewkę ochronną na skórze. Myślę, że
gdyby krem trafił do mnie w tym momencie – byłabym zadowolona. W
zimę - kiedy go stosowałam, okazał się za lekki. Krem wchłaniał
się tak błyskawicznie, że początkowo miałam problem z dokładnym
rozprowadzeniem go. Po prostu znikał:) Przez to wydał mi się dużo
mniej wydajny od swojego nagietkowego kolegi, z którym tych
problemów nie mam.
Mimo, że wersja brzozowa nie
zachwyciła mnie, zdecydowałam się na krem nagietkowy.
Wersja z nagietkiem jest moim
faworytem. Dedykowana cerze zanieczyszczonej i z objawami trądziku
sprawdza się u mnie świetnie. Nawilża, natłuszcza, koi i
pozostawia lekki film na skórze, mając jednocześnie lekką
formułę.
Pamiętam, że testowałam kiedyś
hydrolat nagietkowy i działanie tego ziółka wpływało zbawiennie
na moją suchą, ale skłonną do zanieczyszczeń cerę. Nagietek ma
działanie
przeciwbakteryjne,
przeciwzapalne, gojące i oczyszczające.
Bardzo
ważne jest też to, że żaden z kremów nie zapchał mnie.
Podsumowując
mogę polecić oba kremy- wersję brzozową osobom, które lubią
lekkie formuły wchłaniające się do matu, a wersję z nagietkiem
cerom
zanieczyszczonym. Uważam, że piękne składy i rozsądna cena
przemawiają na korzyść tych produktów.
Cieszę
się, że na rodzimym rynku pojawiła się taka marka jak Sylveco:)
W
ofercie jest jeszcze kilka produktów,
które mnie kuszą-
m.in. wersja rokietnikowa i wersja nagietkowo-brzozowa z betuiną.
Miałyście
jakieś kosmetyki Sylveco? Czy
możecie polecić inne naturalne kremy?
P.S. Jeśli szukacie naturalnego kremu do twarzy zajrzyjcie też do mojej wcześniejszej recenzji o kremach Alerry KLIK
Pozdrawiam, di
Etykiety:
kremy do twarzy,
lekki krem brzozowy,
lekki krem nagietkowy,
Sylveco
sobota, 22 grudnia 2012
Poszukiwania zakończone: filtr idealny!
Przez ostatni rok intensywnie testowałam filtry w poszukiwaniu tego ulubionego. „Przerobiłam” takie marki jak Bioderma i la Roche Posay – były wśród nich filtry lepsze i gorsze, jednak żaden nie zagościł w mojej kosmetyczce na dłużej.
Aż do teraz...
Drogie Panie,
pragnę Wam przedstawić
moje filtrowe odkrycie,
przy którym pozostaję, kończąc trudy testowania
przed Wami...
LOREAL UV PERFECT SPF 50 PA+++
Co sprawiło, że tak zawrócił mi w głowie:
- Jest fotostabilny: Mexoryl SX i XL
- Posiada wysoki filtr → 50 SPF
- Sprawdza się doskonale jako baza pod makijaż- zwłaszcza pod minerały. Zwiększa przyczepność makijażu, co widocznie wpływa na jego trwałość- podkład trzyma się na nim cały dzień. Dzięki niemu pożegnałam mój odwieczny problem (uwidaczniający się głównie zimą) suchych skórek oraz ważenia się podkładu na twarzy!
- Konsystencja jest lekka i szybko stapia się ze skórą. Nie wychodzi w pory, a wręcz wydają się mniej widoczne. Jest niewyczuwalny na twarzy i można nałożyć go naprawdę sporo- ponieważ skóra go chłonie.
- Świetnie nadaje się na zimę – zabezpiecza cerę przez wiatrem i mrozem. Myślę, że będzie odpowiedni również na lato ze względu na lekką konsystencję.
- Optycznie poprawia wygląd cery- lekko ją ujędrnia i napina. Jest taka sprężysta i wypoczęta. Czasem zdarza mi się wyjść w nim solo- lekko tylko pudrując twarz pudrem bambusowym dla wyeliminowania świecenia się skóry.
- Efekt świecenia jest obecny, w końcu to filtr. Po nałożeniu minerałów nie potrzebuję już matować całości (możliwe, że w lato będzie to jednak konieczne). Lubię ten efekt lekkiego rozświetlenia.
- Nie zapycha!
- Nie jest drogi- za 30 ml zapłacimy 14 zł (+ koszty wysyłki)
- Jedynym minusem jest tubka. Produkt dość ciężko z niej wycisnąć. Byłoby zapewne łatwiej gdyby filtr był przechowywany w pionie. Tubka jest jednak źle wyważona i ciągle się wywraca. Ale to szczegół.
- Filtr dostaniemy tylko w internecie, ponieważ produkt przeznaczony jest na azjatycki rynek. Ja swoją tubkę nabyłam na Allegro.
Po niniejszej odzie do filtra Loreal, nie muszę już chyba pisać, że polecam ten produkt:)
Pozdrawiam!
Moje inne recenzje o filtrach możecie przeczytać TU, TU i TU
środa, 19 grudnia 2012
Bubelki od My Secret
Dzisiaj krótki wpis o moim ostatnim
niezbyt udanym zakupie- eyelinerach od My Secret.
Rzadko kiedy trafiam na produkty, z
których nie jestem zadowolona. Decyzja kupna zapada zazwyczaj po
poprzednio przeprowadzonym researchu. Tym razem pozwoliłam sobie na
spontaniczne zakupy. W amoku, który ogarnął mnie pod szafą My
Secret wrzuciłam do koszyka dwa eyelinery.
Eyelinery zwabiły mnie pięknymi
kolorami. Jeden to zieleń wpadająca w morski odcień (nr 10) a
drugi ma kolor śliwki (nr 11), był jeszcze trzeci - bajecznie
cukierkowo różowiutki, na którego jednak się nie zdecydowałam.
Niestety eyelinery zupełnie się nie
sprawdziły. Już po pierwszej aplikacji żałowałam tego zakupu.
Tak jak pisałam, kolory niezwykle
przypadły mi do gustu, na tym jednak zalety kosmetyku kończą się.
nr 11
Wady:
Pędzelek:
Jest za długi i za cienki. Gnie się
we wszystkie strony i nie sposób nim precyzyjnie umalować oko.
Zmywanie kosmetyku:
Niewykonalne, produkt zbija się w
kuleczki, które przyczepiają się wszędzie tylko nie do wacika.
Większość kosmetyku wylądowała w oczach...
Czy może być gorzej?
Niestety tak: produkt jest wyczuwalny
na powiece! Chwilę po wyschnięciu eyelinera powieka w miejscu
kreski ściąga się i tak już pozostaje. To bardzo nieprzyjemne
wrażenie dyskwalifikuje ten produkt.
nr 10
Na szczęście eyelinery nie były
drogie, kosztowały ok 8zł/sztuka. Co nie zmienia faktu ze wolałabym
te pieniądze przeznaczyć na coś, czego od razu nie cisnęłabym w
kąt. Nie polecam.
Dziewczyny, możecie polecić jakieś
fajne kolorowe eyelinery?
poniedziałek, 10 grudnia 2012
Serum własnej roboty: przeciwtrądzikowo- antyoksydacyjne
Ostatnio stan mojej cery wyraźnie się
poprawił. Pożegnałam zaskórniki i buzia prezentuje się prawie
idealnie:) O swojej pielęgnacji pisałam już tutaj. Nic się w niej
diametralnie nie zmieniło oprócz wprowadzenia serum własnej
roboty, którego będzie dotyczył dzisiejszy wpis.
Nie twierdze, że efekt jaki osiągnęłam
zawdzięczam jedynie serum. Zbieram raczej żniwa długotrwałego
działania na cerę w sposób konsekwentny i przemyślany, a serum
jest jedynie wisienką na torcie:)
Jeśli temat Was zaintrygował,
zapraszam do posta:)
Serum przeciwtrądzikowo-
antyoksydacyjne
Jak możecie zauważyć na zdjęciu
prezentującym efekt końcowy to serum dwufazowe bez emulgatora,
dlatego faza olejowa i wodna widocznie się od siebie oddzielają.
Przed użyciem najeży wstrząsnąć, by fazy się połączyły.
Dzięki wadze wszystkie składniki serum mogłam dokładnie
odmierzyć. Skład serum jest krótki i ukierunkowany przede
wszystkim na działanie przeciwtrądzikowe. Wykonałam go 25 gram-
nie za wiele, ponieważ jest to moje pierwsze serum i
nie miałam pewności do przepisu, który skomponowałam
samodzielnie.
I Faza wodna:
hydrolat oczarowy (lub woda
destylowana) 8g
kwas hialuronowy 1,5% 5g
II Faza substancji czynnych:
aloes zatężony 10krotnie 2g
mleczan sodu 2g
ekstrakt z zielonej herbaty 1g
III Faza olejowa:
olej z pachnotki 3g
olej słonecznikowy 3g
IV Liposomy:
ekstrakt przeciwtrądzikowy 1g
V Faza
kilka kropli olejku lawendowego
konserwant
Wykonanie:
Najpierw połączyłam hydrolat z kwasem hialuronowym. Następnie dodałam aloes, mleczan i ekstrakt z herbaty. Potem wlałam oleje i ekstrakt przeciwtrądzikowy. Na końcu wzbogaciłam serum kilkoma kroplami olejku eterycznego i konserwantu.
Serum przechowuję w lodówce.
Efekty:
Serum działa tak jak powinno:) Nie
pojawiały się nowe niespodzianki, wszystkie niedoskonałości
szybciej się goiły. Zaskórniki zamknięte poznikały! Ten efekt
prawdopodobnie zawdzięczam ekstraktowi przeciwtrądzikowemu z ZSK.
Olejek lawendowy nie tylko wzbogacił serum o piękny zapach, ale dodatkowo działa m.in. przeciwbakteryjne, przeciwzapalne, przeciwtrądzikowe. Stosuje się go w leczeniu trądziku, gdyż zabija bakterie, które powodują infekcje skórne, równocześnie wygładza ją, reguluje produkcję łoju, zapobiega występowaniu blizn. Stymuluje wzrost nowych komórek, tworzenie się nowej tkanki.(cytat ze strony ZSK)
Olej z pachnotki i olej słonecznikowy
są bardzo lekkimi i niekomedogennymi olejkami. Olej ze słoneczników
nie powoduje powstawania zaskórników oraz działa przeciwrodnikowo. Pachnotka zaś hamuje rozwój bakterii Propionibacterium
acnes wywołujących trądzik młodzieńczy.
Serum ma działanie ujędrniające i
anti-age dzięki ekstraktowi z zielonej herbaty- skóra była
nawilżona i lekko napięta. Sprawiała wrażenie wypoczętej o
zdrowym połysku.
Aloes ma bardzo wszechstronne
działanie, m.in. przeciwzapalne i gojące, a także likwiduje przebarwienia.
Mleczan sodu silnie nawilża, nie
dopuszcza do silnego wysuszenia skóry, ma także właściwość
przeciwbakteryjne.
Jedynym odczuwalnym minusem jest to, że
serum lekko się klei, dlatego bardziej nadaje się na noc.
Miałam problem z rozpuszczeniem
ekstraktu z zielonej herbaty- stąd te grudki.
Poza drobną wpadką z ekstraktem z
zielonej herbaty swoje pierwsze serum zaliczam do bardzo udanych
mikstur:)
Sięgacie po serum? Stosujecie te
własnej roboty czy kupne?
Pozdrawiam!
poniedziałek, 3 grudnia 2012
Listopad – podsumowanie miesiąca.
Zapraszam na wpis podsumowujący
miniony miesiąc. Na początek standardowo kosmetyki, które
pożegnałam, dalej nowości, a na koniec niekosmetycznie.
Ostatnie
dwa tygodnie upłynęły mi na intensywnym pisaniu pracy
magisterskiej, kara
za niedotrzymanie terminu była na tyle duża, że
skutecznie odciągnęła mnie innych obowiązków
oraz od przyjemności (w tym przede wszystkim od bloga). Część
formalności już załatwiona, dlatego powinnam mieć więcej czasu i
liczę, że przełoży się to na ilość nowych wpisów:)
Zacznijmy
od zużyć:
Krem przeciwzmarszczkowy na dzień z
wyciągiem z dzikiej róży
Mój ulubieniec,
z przyjemnością będę do niego wracać. O kremie pisałam
TU.
Hydrolat oczarowy ze sklepu
Naturalis
Brzydko pachniał i mocno ściągał skórę- bardzo nie lubię tego uczucia. Z ratunkiem przyszedł niacynamid. Dzięki wzbogaceniu hydrolatu tym składnikiem aplikacja stała się dużo bardziej komfortowa + kosmetyk zyskał dodatkowe właściwości antyoksydacyjne. Wersji oczarowej nie kupię ponownie.
Maska Alterra. Granat i Aloes
Dobra maska z naturalnym składem, moje
włosy pozostały jednak obojętne na działanie kosmetyku. Niemniej
jednak moje włosy należą do rodzaju kapryśnych i odżywek/masek,
które robią na nich wrażenie można policzyć na palcach jednej
ręki. Obecnie nie
planuję ponownego kupna, jednak nie wykluczam, że
kiedyś
wrócę do tej maski.
Oriflame, miód do ust
Nie sądziłam, że kiedyś go
skończę:) bardzo go lubię, być może kiedyś
do niego wrócę.
Lovely, tusz do rzęs Spectacular Me
Moje ostatnie odkrycie (dzięki Milly).
Robi cuda na moich krótkich i prosty rzęsach. Wydłuża, podkręca,
nie skleja. Cudo! Stale w mojej kosmetyczce.
Nowości w kosmetyczce:
Sally Hansen,
preparat do usuwania skórek
Jestem po pierwszej aplikacji i
zapowiadanego efektu wow nie doświadczyłam.
Eveline,
odżywka 8w1
Mimo
syfiastego składu nic nie robi moim paznokciom lepiej. Dobre
SOS.
Wibo, lakier,
Express Growth nr 395
Ogólnie uwielbiam te lakiery. Tutaj
jestem rozczarowana kolorem, szukałam czegoś bardziej wpadającego
w bordo.
Loreal,
filtr UV PERFECT 50 SPF
Czyżby filtr idealny? Na to wygląda:)
Poświecę mu osobną recenzję.
Apis, krem
nawilżający z arbuzem i kwasem hialuronowym, SPF 15
Chyba niestety to nie to. Więcej w
oddzielnej recenzji.
Maść
nagietkowa
Groszowa sprawa, a bardzo dobrze radzi
sobie z przesuszonymi ustami.
Lips, maść
na zajady
Sama nie wiem... Niestety problem
zajadów często mnie dotyczy i jestem w trakcie szukania pomocnych w
walce z nimi specyfików. Jeśli macie coś sprawdzonego, koniecznie
dajcie znać:)
Kiedy zaczynają grzać kaloryfery
zaczynają się moje problemy z przesuszonymi ustami. Jako fanka
malowania ust, stanowi to dla mnie duże utrudnienie. Każdy przyzna,
że popękane, suche usta nie prezentują się dobrze w towarzystwie
szminki. Jeśli macie jakieś sprawdzone sposoby na utrzymanie
nawilżenia ust w ryzach chętnie się o nich dowiem.
Miss Dior
Cherie, EDT
Wraz ze zmianą pory roku, postanowiłam
zmienić zapach. Zawsze preferowałam nuty cytrusowe, dlatego raczej
słodkie Cherie są dla mnie duża odmianą. Na szczęście ten
zapach bardzo przypadł mi do gustu:)
Z racji ostatnich Rossmannowskich
przecen na kolorówkę wrzuciłam do koszyka:
tusz Wibo,
z którym nie zamierzam się póki co rozstawać.
Zdecydowałam się też na dwie szminki
Wibo Eliksir. Cena za obie nie wiele przekraczała 10 zł, (co
usprawiedliwia niezwykle tandetne opakowanie). Wcześniej upatrzyłam
sobie dwa numery: jasny, pastelowy róż 06 i najciemniejszy kolor
09. Początkowo nie byłam przekonana do transparentnego wykończenia
szminek (jestem przyzwyczajona do tych mocno kryjących). Po
aplikacji dostrzegłam jednak ogromne plusy takiej formuły. Łatwo
się nimi pomalować, można stopniować efekt i co najważniejsze
szminki świetnie nawilżają usta i kryją przesuszenia! Wydaje mi
się, że ze wszystkich moich szminek to właśnie Wibo Eliksir
zostaną moimi najlepszymi zimowymi przyjaciółmi:)
od lewej 06 i 09
Pozwoliłam sobie zaszaleć, za to
grudzień będzie miesiącem zakupowej(pod kątem kosmetyków)
ascezy, z racji wielu okazji jakie mnie w tym miesiącu czekają:)
Wiele moich planów w tym miesiącu
legło w gruzach z racji kilku infekcji jakie mnie dopadły. Były to
plany głównie filmowe. Te, o których wato wspomnieć i które
udało mi się zrealizować to:
Jesteś Bogiem
Bardzo dobry, moim zdaniem, film
ukazujący historię grupy Paktofonika i perypetie życiowe jej
członków. Porywająca historia ze świetną muzyką, nie tylko dla
fanów zespołu.
Festiwal Kina Niemego w Iluzjonie z
muzyką graną na żywo (Warszawa)
Tego festiwalu oczekuję z
niecierpliwością co roku. Tegoroczna edycja była moją trzecią.
Jest to specyficzne kino, które na pewno nie przyciąga dużej
publiczności. Jest bardzo emocjonalne, pełne ekspresji dziś
wyrażanej już zupełnie innymi środkami.
Razem z P. wybraliśmy się na Upadek
domu Usherów. Do filmu grał w
klimacie rocka/metalu progresywnego Paweł
Penksa
i jego aranżacja bardzo przypadła mi do gustu.
Fajnie czasem odbyć taką podróż w
czasie:) Polecam osobom, które szukają w kinie czegoś nietypowego.
Poza tym warto odwiedzić Iluzjon, dla
jego pięknej architektury, która po ostatnim gruntownym remoncie z
brzydkiego kaczątka przemieniła się w efektownego łabędzia.
Budynek zyskał też nowy neon. Wnętrze zmieniło się nie do
poznania- wcześniej ciemno i nijako dziś przestronnie i jasno.
Cudo!
Pozdrawiam!
Etykiety:
alterra,
festiwal kina niemego,
iluzjon,
podsumowanie,
wibo eliksir,
wibo spectacular me
Subskrybuj:
Posty (Atom)