czwartek, 31 maja 2012

Ekologiczny dom - orzechy piorące



Do napisania tego postu zainspirował mnie pewien artykuł KLIK (zachęcam do przeczytania go w całości) a przede wszystkim ten fragment:
Wojna wydana otaczającej nas chemii wydaje się z góry przegrana. Nie wrócimy przecież do czasów szarego mydła, nie porzucimy dezodorantów i szamponów. Nie zrezygnujemy z nowoczesnych ubrań, nieprzywierających patelni, nie chcemy medycyny rodem ze średniowiecza. Chemia zwalczyła brud, choroby i wydłużyła nam życie. Może jednak, mając świadomość, że nie ma nic za darmo, wsypiemy do pralki mniej proszku, zrezygnujemy z trzeciego odświeżacza w domu, nie będziemy tak często kupować zapakowanej w folię żywności. Tylko tyle na razie możemy zrobić - przekonują specjaliści od ochrony środowiska.

Czy naprawdę tylko tyle? Oczywiście, ze nie! W tej sprawie możemy zrobić znacznie więcej niż sugeruje autor. O ile z jedzeniem jest trudniej (poprawcie mnie jeśli się mylę), to w kwestii ograniczenia chemii we własnym gospodarstwie domowym już nie tak bardzo. Kluczem do sukcesu jest przede wszystkim czytanie składów. Zazwyczaj wiąże się to z przejściem na naturalną pielęgnacja oraz wyborem delikatnych detergentów. Dziś o jednym z nich - na celownik bierzemy orzechy piorące!:)


Dla tych z Was, które jeszcze nie zetknęły się z tematem, kilka słów wprowadzenia czym nasze orzechy są. To przede wszystkim świetna, alternatywa (w 100% naturalna) dla klasycznych proszków do prania napakowanych chemią. Nie same orzechy, a ich łupiny są w tym przypadku naszym bohaterem. Posiadają saponinę - naturalny detergent, który w kontakcie z wodą tworzy roztwór mydlany i ma cechy odtłuszczające. Orzechy mają dość intensywny zapach ale w kontakcie z wodą są całkowicie bezwonne. Dodatkowo są bardzo delikatne dla skóry dlatego szczególnie polecane są alergikom i osobom z problemami skórnymi. Ze stosowania ich ucieszy się zarówno środowisko (nie obciążają ścieków i wody chemią, zużyte łupinki można wyrzucić na kompost) jak i nasza kieszeń (są tanie i bardzo wydajne- koszt roczny to ok. 30zł).


Pierwszy raz o orzechach piorących usłyszałam od przyjaciółek i od razu bardzo mnie zaciekawiły. Powiedzieć ze ich temat spędzał mi sen z powiek to za dużo, ale zaintrygowały mnie na tyle że postanowiłam dać im szansę ;)

Swoje orzechy zamówiłam na allegro za ok 30 zł – to cena za 1 kg. Dotarły do mnie zapakowane w dwa woreczki o pojemności 500g. W zestawie znalazł się jeszcze jeden malutki bawełniany woreczek, przeznaczony do prania. Orzechy nie zostawiają żadnego zapachu na ubraniach. Rozwiązaniem dla zwolenników wersji zapachowej będzie wzbogacenie prania kilkoma kroplami ulubionego olejku eterycznego:) To produkt niesamowicie wydajny. W internecie spotkałam się z opinią, że 1 kg orzechów przy dwóch praniach w tygodniu starczy nam na rok. Niestety nie mogę sobie przypomnieć kiedy dokładnie kupiłam swoje opakowanie. Na pewno mam je dłużej niż pół roku a ubytek to ok 250 g...

Do bawełnianego woreczka wrzucam od 6 do 8 łupinek(wg zaleceń producenta). Taka porcja starcza na kilka prań. Orzechy nie nadają się do prania czarnych ubrań, a do białych zalecane jest dodawanie łyżeczki sody by nie dopuścić do szarzenia tkanin. Świetnie sprawdzają się przy bardzo delikatnych materiałach. Ubrania wyprane w orzechach są bardzo miękkie i nie ma już potrzeby dodawania płynów zmiękczających. To znacznie obniża koszty prania. Na koniec zostawiłam najważniejszą kwestią- ich działanie. Są bez wątpienia skutecznym środkiem! Oczywiście nie łudźmy się ze dadzą sobie radę z plamami - trzeba je najpierw zaprać silniejszym detergentem. Ale w przypadku ubrań normalnie i średnio brudnych poradzą sobie bez zarzutu.

Nasze orzechy mają jeszcze szereg innych zastosowań. To naprawdę uniwersalny produkt. Zobaczcie same: wyciągu z gotowanych orzechów (w postaci ciekłej) możemy użyć do mycia naczyń, do kąpieli, jako szamponu i środka do czyszczenia szyb oraz powierzchni szklanych. Nadadzą się do pielęgnacji sierści naszych zwierzaków, a nawet do czyszczenia srebra! Kilka łupinek można również umieścić w koszyczku zmywarki. Dokładne przepisy znajdziecie w internecie.
Poza stosowaniem orzechów do prania nie używałam ich do powyższych zabiegów, ale może w najbliższym czasie zabiorę się do eksperymentów:)

Próbowałyście? Spróbujecie?  


niedziela, 27 maja 2012

Recenzja spektaklu Nosferatu



Zaproszenie na spektakl Nosferatu dostałam tego samego dnia, którego miał być wystawiany. Decyzje podjęłam spontanicznie - nie było czasu zapoznać się bliżej z treścią spektaklu co wpłynęło na brak konkretnych oczekiwań względem niego. Mimo że tematyka związana z wampirami nie jest mi obca, nigdy wcześniej nie miałam do czynienia z Drakulą –  filmem lub powieścią Brama Stokera – bezpośrednią inspiracją przedstawienia. Spektakl w reżyserii Grzegorza Jarzyny - dyrektora TR jest wystawiany w Teatrze Narodowym w Warszawie. Obsada jest mieszana (z obu teatrów) i składa się z dziesięciu aktorów.

Tempo przedstawienia jest bardzo wolne, ale jednocześnie trzyma w napięciu. Tajemniczość i niepokój – te słowa dobrze opisują atmosferę tego spektaklu.Skoncentruję się bardziej na efektach wizualnych, bo te szczególnie zapadły mi w pamięć.

Za scenografię i kostiumy odpowiada Magdalena Maciejewska. Duża przestrzeń sceny urządzona jest oszczędnie. Gdzieniegdzie tylko stoi samotnie jakiś mebel, wyraźnie zaznaczając swoje istnienie, wchodząc w pewną rolę. Każdy z tych mebli zapisał mi się głęboko w pamięci, nawet dziś, dwa tygodnie po spektaklu potrafię odtworzyć w pamięci ich wygląd. Efekty specjalne w postaci np. sztucznego dymu, mimo że są prostym zabiegiem, dopełniły całości wrażeń.




Niezapomnianą atmosferę nadał przedstawieniu reżyser światła Jacqueline Sobiszewski. Scena jest zaciemniona, światło wlewa się delikatnie przez okna. Firany falując niespokojnie, wydają się żyć własnym życiem.


Innym efektem budującym hipnotyzującą aurę jest muzyka. Została stworzona specjalnie na potrzeby spektaklu przez wybitnego amerykańskiego muzyka Johna Zorna. Nie jestem pewna na ile za wszystkie trzaski, ptasie piski, szelesty i cały ogrom niepokojących dźwięków odpowiada nowojorczyk, a na ile reżyser dźwięku Piotr Domiński?


Przyjaciółka stwierdziła ze łatwo można było otrzeć się o kicz. To prawda. Spektakl jednak szczęśliwie takiej klasyfikacji umyka. Ja dałam mu się porwać, polecam gorąco:)



P.S. Cukierkowe tło bloga może zakłócać atmosferę zdjęć, polecam oglądać je w powiększeniu:)

zdjęcia pochodzą z: 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7

sobota, 26 maja 2012

recenzja filtra BIODERMA PHOTODERM ANTI – AGE SPF 30/30 UVA


O konieczności stosowania filtrów pisało już wiele blogerek m.in. Azjatycki Cukier czy Italiana, jeżeli jeszcze nie czytałyście ich postów na ten temat, zróbcie to czym prędzej:) Mam bzika na punkcie ochrony przeciwsłonecznej, wiec może za jakiś czas i u mnie pojawi się taki wpis. Na razie agituję mamę- kupiłam jej filtr Vichy i zabroniłam opalania twarzy, szyi i dekoltu:)

Dziś chciałabym zrecenzować filtr Biodermy, którego kończę już drugą tubkę.
Zacznijmy od składu, który prezentuje się następująco: Water, Dicaprylyl Carbonate, Octocrylene, Butyl Methoxydibenzoylmethane, Methylene Bis-Benzotriazolyl Tetramethylbutylphenol, Cyclomethicone, Alcohol Denat., PTFE, C20-22 Alkyl Phosphate, C20-22 Alcohols, Dipalmitoyl, Hydroxyproline, Tocopheryl Acetate, Ectoin, Mannitol, Xylitol, Rhamnose, Fructooligosaccharides, Laminaria Ochroleuca Extract, Glycyrrhiza Glabra Root Extract, Yeast Extract, Caprylic/Capric Triglyceride, Decyl Glucoside, Ammonium Acryloyldimethyltaurate/VP Copolymer, Xanthan Gum, Disodium EDTA, Sodium Hydroxide, Propylene Glycol, Citric Acid, Phenoxyethanol, Methylparaben, Propylparaben, Ethylparaben, Fragrance (Parfum).

Jak same widzicie skład jest długi i niedoskonały (jestem coraz bliżej stwierdzenia ze filtr doskonały to oksymoron:)).
W kremie znajdziemy tylko jeden stabilny filtr: Methylene Bis-Benzotriazolyl Tetramethylbutylphenol czyli Tinosorb M. Dlatego śmiało możemy się makeupować, bez obawy zdestabilizowania filtra.
Poza tym mamy niezbyt wartościowy Butyl Methoxydibenzoylmethane znany szerzej jako Parsol 1789, który destabilizują substancje powszechnie występujące w kosmetykach kolorowych: talk, mika, tlenek żelaza czy tlenek cynku.

Niestety wysoko w składzie znajdziemy alkohol denaturowany (alkohol denat. czy to nie paradoks pchać go do kremu z etykietą anti-age?). Może wysuszać i podrażniać, u mnie na szczęście nic takiego nie zauważyłam.

Kosmetyk jest trudno dostępny, na próżno szukać go w okolicznych aptekach. Wyjątkiem jest apteka Dbam o Zdrowie (swoją drogą tam jest chyba wszystko), ale cena którą narzuca jest zniechęcająca- 76.19 zł – za 30 ml. Znacznie taniej dostaniemy go na allegro- za ok 60 zł łącznie z przesyłką.

Do jego niewątpliwych zalet można zaliczyć to, że jest wydajny, nie spływa z twarzy, nie zatyka porów ani nie bieli bardziej niż normalny filtr. Dodaje do niego kropelkę maceratu z marchwi, co zmienia jego kolor na dużo bardziej przyjazny - wspaniale ujednolica cerę i nadaje jej ładny, zdrowy wygląd. Taki sposób wzbogacania filtra maceratem z marchwi podpatrzyłam u Tuśki KLIK.
Filtr fajnie napina skórę. Współgra z makijażem wykonanym zarówno sypkimi minerałami jak i płynnym podkładem. Nie ma mowy o rolowaniu!
I jeszcze jedna ważna kwestia – twarz się po nim nadmiernie nie świeci. Nazwałabym to raczej efektem lekkiego glow, wystarczy trochę pudru bambusowego by osiągnąć matowy efekt.

Podsumowując jest to produkt godny polecenia. Jednak jego wysoka cena (w stosunku do pojemności) i tylko jeden stabilny filtr przemawiają na jego niekorzyść. Po wykończeniu tubki zabieram się za testowanie innych filtrów. W kolejce czeka: Anthelios La Roche Posey SPF 30 oraz dwie małe próbki o wartości SPF 50 – Anthelios XL i mleczko do ciała Avene.