niedziela, 16 września 2012

Opalenizna z tubki: Lirene vs. Bielenda


Jako typ zmarzlucha uwielbiam upały i wygrzewanie się w słońcu. Nigdy jednak nie zapominam o wysokiej ochronie przeciwsłonecznej;). Przebywanie na słońcu sprawia mi wiele radości i nie wyorałam sobie, że mogłabym z tego zrezygnować. Jednak czasy kiedy intensywność opalenizny świadczyła o udanym urlopie bezpowrotnie minęły, a spalona słońcem skóra jest po prostu tandetna. Zawsze lubiłam delikatną opaleniznę, efekt skóry muśniętej słońcem. Mimo to pod wpływem kilku lektur na temat czerniaka i szkodliwości promieni UV zdecydowałam się nie ryzykować swoim zdrowiem. Zwłaszcza, że podobny efekt mogę osiągnąć odpowiednimi kosmetykami. Zapraszam do recenzji dwóch balsamów brązujących: Lirene Body Arabica oraz Bielenda orzech&bursztyn.



Cena, pojemność i opakowanie: Lirene 12 zł/250 ml - opakowanie z wygodna klapką
Bielenda 14zł/200ml - odkręcany słoiczek, może mniej higieniczny, ale dokładnie widać ile jest produktu i w jakim tempie ubywa.
(ceny podpatrzyłam na Wizażu, ponieważ nie pamiętam ile produkty dokładnie kosztowały)

Dostępność: drogerie Rossmann, Natura

Wydajność: duża

Lirene oferuje nam dwie wersje kolorystyczne: Cafe Latte dla jasnej karnacji i Cafe Mocha dla ciemnej. Używam tej drugiej (mam średnio jasny odcień skóry, opalam (a właściwie opalałam) się na kolor oliwkowy), dziewczynom z bardzo jasna skóra polecam zacząć od wersji dla jasnej karnacji.

Efekt - W obu przypadkach zauważalna opalenizna pojawia się już po 2 do 3 aplikacjach i utrzymuje się na skórze kilka dni. Schodzi równomiernie, w niezauważalny sposób. Oba balsamy nie pozostawiają na ciele smug. Widzicie, że zamierzony efekt można osiągnąć bardzo szybko. W przypadku LIRENE efekt jest bardzo naturalny! Przyjaciółki często zwracały uwagę na moja opaleniznę, podkreślając ze wygląda bardzo naturalnie. Opalenizna jaka pozostawia Bielenia jest dużo mniej atrakcyjna – niestety wpada lekko w pomarańczowe tony, co widać przede wszystkim na nogach.

Aplikacja i konsystencja- przy Lirene trzeba się trochę namachać, balsam dłużej się wsmarowuje i wymaga większego zaangażowania:) Bielenda natomiast ma idealną konsystencję i bardzo szybko się wchłania. Niestety ma jedna istotną wadę - złote drobinki. Może nie należą do nachalnych, ale mi osobiście przeszkadzają, wołałabym żeby ich nie było.

Zapach- niezaprzeczalnym faworytem jest w tej kategorii Bielenia- nie wyczuwam charakterystycznej woni jaka towarzyszy produktom tej kategorii, a mój nos jest na to baaaardzo wrażliwy. Lirene radzi sobie trochę gorzej. Początkowo ma silnie kawowy zapach, który bardzo mi odpowiada. Jednak po godzinie zaczyna wychodzić lekki, ale wyczuwalny smrodek. Jest na tyle delikatny, że jestem w stanie go zaakceptować.

Skład i nawilżanie- niestety oba balsamy posiadają w swoim składzie parafinę. Lirene ma ją na drugim miejscu w składzie, a Bielenda na czwartym. Lirene nie nawilża skóry dostatecznie i po kilku dniach stosowania pozostawia ją lekko przesuszoną. Brązujący efekt zapewnia KAWA i BETA KAROTEN. Bielenda ma bogatszy skład. Znajdziemy tam masło kakaowe, olej macademia czy olej palmowy. Za przyciemnienie skory odpowiada m.in. wyciąg z ORZECHA WŁOSKIEGO. Bielenda odpowiednio nawilża co w tego typu kosmetykach jest rzadkością.

Podsumowanie: balsam od Bielendy to przyzwoity produkt z ładnym składem, dla osób bardzo wrażliwych na nieprzyjemną woń opalaczy. Nie zdetronizuje jednak Lirene, który gwarantuje piekną opaleniznę w krótkim czasie. Zużyłam już wiele opakowań co mówi samo za siebie. Z czystym sumieniem mogę polecić ten produkt!

Używacie balsamów brązujących? Chętnie przeczytam o Waszych typach:)


10 komentarzy:

  1. Świetna notka! Jestem wielką zwolenniczką takich przyciemniających kosmetyków, przerobiłam ich już mnóstwo, w tym także kawowy Lirene, ale nie byłam w jego przypadku zbyt systematyczna, więc nie pamiętam jak działał u mnie. Możliwe, że po Twoim wpisie znowu go wypróbuję:) Na Bielendę miałam ochotę odkąd zobaczyłam ją w gazetkach promocyjnych i teraz nie wiem już sama czy ją kupić, bo boję się troszkę efektu pomarańczy:D
    Z takich brązujących balsamów moim ulubieńcem był jak na razie ziaja Sopot, ale chyba najchętniej używam samoopalaczy, bo jestem dość niecierpliwa, a te dają u mnie efekt już po jednej aplikacji:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. dziękuję kochana:* z samoopalaczami nie za bardzo umiem się obchodzić. cos mi sie kojarzy ze drażnił mnie zapach balsamu od ziaji. próbowałaś może Daxa? chodzi mi o ten http://wizaz.pl/kosmetyki/produkt.php?produkt=23761&next=1 kusi mnie:)

      Usuń
    2. w przypadku Bielendy nie jest to jakas mocna pomarańcza. poza tym masz inny odcien skóry od mojej, efekt moze być też zupełnie inny.

      Usuń
    3. Masz w sumie rację, że u mnie ten kolor po Bielendzie może wyjść zupełnie inaczej, więc pewnie wypróbuję, bo reszta Twojego opisu jest bardzo zachęcająca!:)Sopotowy ma owszem, dość silny zapach ^^

      Tak, używałam go bardzo dawno temu i z tego co pamiętam byłam naprawdę zadowolona, przypomniałaś mi o nim:D!:*

      Ja już chyba jakoś opanowałam samoopalacze, (może poza granicą stopa-noga ;) ), ale piankowa forma samoopalacza z Daxa niezwykle ułatwia sprawę:D

      Usuń
  2. hmm... zastanawiam się jaka różnica w kolorze czy stopniu brązowania jest pomiędzy wersją Lirene dla ciemnej i jasnej karnacji. Bo chyba się skuszę na zakup Lirene skoro tak polecasz :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. lepiej kup jaśniejszą wersję bladziochu:)

      Usuń
    2. tak, lepiej nie przesadzić ;) btw, wczoraj ukręciłam sobie żel lniany (wreszcie) i od dzisiaj zamierzam go stosować, bo bardzo mi się spodobał. Planuję również czuprynę Lubego nim potraktować :)

      Usuń
  3. Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.

    OdpowiedzUsuń
  4. W końcu nabyłam w Hebe ten mus z Bielendy, dorwałam ostatnią sztukę:) Jest naprawdę bardzo prosty w obsłudze, bardzo mi się to podoba! użyłam go dwa razy, więc jeszcze koloru nie mogę ocenić. Można też kupić masło brązujące Bielendy z tej samej serii, ono nie ma drobinek:)

    OdpowiedzUsuń